Dawno temu w Radomskiem

Maurycy wszedł do pokoju, gdzie już poniekąd zniecierpliwiona czekała nań ciotka Eufrozyna, a stuku-puku jej hebanowej laseczki pobrzmiewało w takt słów.

- Słuchaj no, obieżyświacie i hałaburdo niecny, po wielokroć ci mówiłam, że zhulawszy się po świecie, powinieneś był zostać wreszcie, choćby na półpoście, u nas.

- Oj, cioteczko nierodzona, zostanę, ale będę nie za długo, tak ze dwa tygodnie, bo potem wielkanocne już przyjdą święta i zwarzyłbym wam humor swoją nachalnością i natręctwem.

- Ale, święta nie święta, dopiero poniewczasie zrozumiesz, że rodzina, nawet nie najbliższa, lepsza jest niż ta twoja nieradomska i co nieco podejrzana dwudziestkapiątka, z którą, chyba rad nierad, podróżujesz, a która co najrychlej bez wątpienia w tarapaty cię wpędzi.

- Gdzieżby tam, ciotuniu, już niezadługo sama się przekonasz, że ci moi
pół-Metysi, chociaż to nie Polacy, lecz tubylcy z Wyspy Wielkanocnej, nieźle zaaklimatyzowali się na południowym Mazowszu.

- Klituś-bajduś, półprzyszywany siostrzeńcze! Już przecież jasno widzę, że zaczynają nie dojadać i nie dosypiać. Wkrótce na pewno będą niedomagać, a poniektórzy mogą i niedowidzieć, i niedosłyszeć. Z resztą też będzie nie najlepiej, bo przecież nie znajdą tu tych wpółdojrzałych bulwocebul, których mają u siebie w bród, by się nimi kurować, gdy czują się nieswoi w niedomaganiach i 
quasi-chorobach, na które co i rusz zapadają w nie swoich krainach.

- I gdzież to widzisz zagrożenie? Żadne z nich nie jest lekkomyślne ani tym bardziej lekko ranne.

- A spójrzże na ich niewiasty. Jakimiż głosami już one śpiewają? Żadnego mezzosopranu nie usłyszałbyś, choćbyś nie wiem jak słuch natężał. Same kontralty – nawet wonczas, gdy śpiewają w tonacji c-moll te swoje niby-songi zadurzonych półdziewic!

- Toż taka ich natura, cioteczko! A schrypiały śpiew za najpiękniejszy uchodzi i wedle nich hardej dziewoi przystoi. Najniegrzeczniej byłoby to im wypominać…

Zasromała się po tych słowach cioteczka i, ni stąd, ni zowąd, suknię zawinąwszy, z pokoju wyszła. „Dalibóg, nie wiem dlaczego” – westchnął Maurycy i powrócił do swojej arcykompanii.

prof. dr hab. Andrzej Markowski

Spod na wpół przeżartego żółto-czerwoną rdzą mercedesa, pół stojącego, pół leżącego naprzeciw wejścia do zaniedbanego minigarażu, wygramolił się jakiś niby-mechanik, wymachujący podługowatym narzędziem z superbrzeszczotem i quasi-rączką, przypominającą uchwyt staromodnego sakwojażu.

- Hejże, urzędasku, wyrzęził, czegóż to sobie winszujesz, żeś wychynął z urzędu miasta i przyszwendał się na to nienadzwyczajne miejsce, gdzie co najwyżej półstrzygi harce wyczyniają i hołubce z diablętami krzeszą?

Stropiłem się co nieco, bo zaprawdę niewyparzony język miał ów osobnik, a misja moja była ekstradelikatna.  Pan Wilhelm, boć przecież to on był, choć image do cna odmienił, uchodził za superznawcę obiektów przemysłowych znad Wisły i Pilicy. A o tychże obiektach reportaż co najmniej na stronę gazety dano by mi przygotować, gdyby udało się wydobyć co nieco z nieprzebranych archiwów tego polihistora,  pana Wilhelma Ostoi-Druckiego.

- Byłżeby pan skłonny naprędce kilka zdań ze mną zamienić? – zagadnąłem z lekka drżącym głosem.

Niby-mechanik spojrzał spode łba:

- Roboty mam co prawda co niemiara, ale że akurat klucz francuski mi się zawieruszył, mogę zmitrężyć kilka chwil na rozhowory z panem. Ale o wpół do trzeciej muszę  z powrotem wśliznąć się popod tego supergrata. Cóżeś więc Pan chciał ode mnie?

- Mam prośbę nie długą, nie krótką, lecz w sam raz – zacząłem żartobliwie. Znaszże się pan na obiektach przemysłowych, co to w krąg tu się rozsiadły?

Wilhelm podrapał się w głowę:

- Toż już o tym opowiadałem jednemu takiemu huncwotowi z tygodnika „Na Przełaj przez Radomskie”, a przede wszystkim mówiłem mu o pierwszej elektrowni w Kongresówce, z początków XX wieku. Wie pan, to ta stara elektrownia, co ją teraz  przebudowują na Centrum Sztuki Współczesnej, czy jak to się tam oficjalnie zwie.

Zakląłem pod nosem. Arcysprytnie to wymyślili. Że niby urząd ma coś przedsiębrać, bo z rzadka zabytkami się zajmuje, a tu ni stąd, ni zowąd wysyłają na przeszpiegi żurnalistę, a ten wszystko wyniucha, napisze, a potem średnio aktualny temat zostanie, jak wpółzgniłe jabłko, nadgryziony, ale nieskonsumowany.

Więc-em/Więcem pożegnał mojego interlokutora i odszedłem z niczym, myśląc gdzież by tu można było wypić choćby butelkę mazowszanki, jako że upał był okrutny.

prof. dr hab. Andrzej Markowski

W mżysty, ale nie świąteczny, lecz superpowszedni poranek,  pewnemu świeżo sczechizowanemu bawidamkowi, Bożymirowi Smutnemu,  zdało się, że przeżywa jakieś fantasy czy też science fiction. Oto z na wpół rozwalającej się baszty niby-zamku wznoszącego się nieopodal placu Pod Ratuszem wychyliła się ni stąd, ni zowąd jakaś zmurszała i z lekka sczerniała struktura, przypominająca nie najokazalszy i źle scementowany żelazobetonowy pal. Nasz bohater, co nieco zszokowany, pół zamyślony i pół zdziwiony, raz-dwa przeszedł na przeciwległy kraniec placu, by lepiej ujrzeć, co się stało. Na palu zauważył dwudziestopięciocentymetrowy relief w kształcie dwóch skrzyżowanych czerwonawozłotych nahajek, quasi-symbolu ciemięzców w nieodległej historii dzierżących władzę w tym zamku. Pal znienacka się zachwiał i sczepiwszy się z minikonarem miłorzębu znad niby-fosy okołozamkowej, runął z głośnym łubu-bu. Hałas był wielki, nie dziw więc, że nasz obserwator, który już od jakiegoś czasu niedosłyszał, nie dosłyszał pytania, które mu zadało najniewinniej wyglądające dziewczę z buzią w ciup, o włosach ciemnoblond, sczesanych gładko ku tyłowi, ukrytych pod moherowym kapelusikiem. Tymczasem pal ów zsiekł już konar i z nagła zapanowała niemalże idealna cisza. Wonczas dopiero Bożymir, otrząsnąwszy się jak z niedospanego snu, dostrzegł cud-dziewczynę mrużącą figlarnie jasnofiołkowe oczęta i wskazującą na coś superkształtną rączką.

Z fosy wychynęły tymczasem niewyraźne zszarzałe sylwetki, przyodziane w ekstraobcisłe kostiumy, i na nie to właśnie wskazywała nowo poznana towarzyszka pana Smutnego. Ściszonym głosem, jakby nie chcąc mącić powagi chwili, spytała:  Czy to właśnie oni wyrzeżą mininapis na palu? - Jakiż byłby to napis? – przeraził się nie na żarty Bożymir. - No, ten, że kiedy nieznajoma dziewica, przyjrzawszy się zszokowanemu donżuanowi, weźmie go popod rękę i przejdą pospołu milę, zaczną się tu prawdziwie historyczne hocki-klocki, a pal z tym napisem stanie się słupem milowym w dziejach superromansu. Oniemiały Bożymir zwracał był się właśnie z następnym arcyważnym pytaniem, gdy świdrujący dźwięk budzika, nierespektującego praw marzeń sennych, zakończył wczesnoporanny epizod w życiu małomiasteczkowego bon vivanta.

prof. dr hab. Andrzej Markowski

Zabytkom na odsiecz

Spomiędzy na wpół otwartych skrzydeł wierzei wczesnorenesansowego zamku wychynęła ni to grupa, ni to hałastra igrców i wagabundów, którzy przedzierzgnęli się byli nie do poznania w błędnych rycerzy i nadobne białogłowy. Na czele tego ekstraordynaryjnego pochodu szedł samotrzeć rycerz niezwyciężony, Hieronim herbu Półkozic, z dwoma giermkami. Powłócząc lewą nogą, pół odsłoniętą, pół osłoniętą niby-nagolennikiem, wydawał chrapliwe pomrukiwania, quasi-okrzyki i nie najprzyjemniejsze pohukiwania.

Półtrzecia sążnia za nim stąpała powoli, krok za krokiem, jasnooka, krągłobiodrzasta dama, ani chybi wybranka jego serca. Krocząc, zdawała się półomdlewać, opierając się z lekka na wpółzgiętym przedramieniu służki, hożej dziewoi, która chętnie hasałaby po kniei, zamiast udawać niby-drużkę rozhisteryzowanej damy.

Pośrodku chyżo przemieszczała się grupa chudopachołków, a w zasadzie huncwotów, z lekka podpitych, hałasujących superrytmicznie na bębnach. Wyróżniał się najwyższy spośród nich, długonogi, szybko chodzący powsinoga, poniekąd rzężący, ale niespowalniający przez to ani o ociupinkę tempa nuconych z cicha sprośnych kancon.  Inny, naprawdę wyglądający na obżartusa, pękato-karzełkowaty ludwisarz, wymachiwał nie najmniejszym dzwonkiem, który dzierżył niby oręż w z lekka umorusanych dłoniach. Jak najgorsze wrażenie sprawiał niewątpliwie w tej grupie skośnooki przechera, udający półprzytomnego hreczkosieja, ale spoglądający bystrze spod oka, gdzie by tu uszczknąć co nieco jadła lub co najmniej wychylić kielich trunku.

Pochód zamykał smętny herold, który - zamiast iść z przodu -  kroczył nieco spóźniony w oddali i zachrypniętym głosem wykrzykiwał: „Zabytkom na odsiecz! Zabytkom na odsiecz!”, wskazując przy tym niejednoznacznie, choć wyraziście, na pół swoją, pół nie swoją grupę quasi-rycerskich wesołków.

prof. dr hab. Andrzej Markowski

Centralny Okręg Przemysłowy

W ponaddwustutysięcznym mieście na pewno można by znaleźć jeszcze radomian, którzy pamiętają nieodległe w skali historii czasy, kiedy o COP-ie mówiło się tu na co dzień. Te naprawdę heroiczne zamierzenia sprzed ponad siedemdziesięciu lat, w pół zrealizowane, w pół przerwane przez II wojnę światową, wciąż niedoceniane w opinii ogółu i na szczęście nie najskuteczniej wymazywane z pamięci zbiorowej w okresie quasi-niepodległości PRL-u, powracają dziś w rozmaitych opowieściach. Nietrudno je odnaleźć w sfabularyzowanych minipamiętnikach z czasu II Rzeczypospolitej, a także - jednakże z rzadka - w niby-historycznych superreportażach o nowo budowanych wtedy fabrykach czy o, natenczas w istocie najnowocześniejszych, osiedlach dla ówczesnych chłoporobotników.

Jeśliby chcieć się pokusić o chociażby jak najbardziej skrótowe przejrzenie dokonań ostatniego przedwojennego trzylecia, to trzeba by bez wątpienia wziąć pod uwagę hipertrudną sytuację okołogospodarczą, a konkretnie uwzględnić narastające z dnia na dzień zagrożenie polityką coraz wyraźniej antypolskiej hitlerowskiej III Rzeszy (Trzeciej Rzeszy) z jednej strony i zrazu maskowane, a później już nieskrywane zakusy stalinowskiego Związku Sowieckiego, czyhającego na obszary na wschodzie, poza hipotetyczną linią Curzona.

Skądinąd wiadomo, że ówczesny plan czteroletni, niechby i zrealizowany tylko na terenach obrzeżnych przedwrześniowej Polski centralnej, przyniósłby znaczny wzrost potencjału gospodarczego i niechybnie spowodowałby spadek bezrobocia, nękającego podówczas, w nie mniejszym niż dziś stopniu, przed wszystkim niewielkie miasteczka, wsie i przysiółki.

Historia, niedająca wyboru, nie tylko zrujnowała te plany, ale kazała też pogrześć na długie lata wszelkie nadzieje. O COP-ie pisano, a i to w sposób nie zawsze obiektywny, w podręcznikach historii. Warto by więc było ożywić pamięć o nim, zhierachizować ówczesne osiągnięcia, a zszarzałe i zżółkłe materiały archiwalne przenieść na supernowoczesne nośniki, by je ocalić dla postsolidarnościowych pokoleń.

prof. dr hab. Andrzej Markowski

Wczesnoczerwcowy upał w Skarżysku-Kamiennej

Późnopopołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie znad rozżarzonych dachów findesieclowych kamieniczek. Parzące kocie łby, niezmienione od przeszło ćwierć wieku na placu Na Skraju, trzeba by chyba było bez ustanku zraszać wodą, strzykającą z niejednego tu hydrantu, by zniknęło przyprószenie zszarzałym kurzem, z lekka upodabniające spierzchniętą nawierzchnię do quasi-pustyni Kalahari.

Ponadtrzydziestopięciostopniowy upał zwarzył nie tylko bladoróżowy lwipyszczek, gorzko pachnące listki szałwii i lekko fioletowe kwiaty surfinii, gdzieniegdzie zsuwające się bezładnie z wyprażonych balkonów z balustradkami powyginanymi w esy-floresy, lecz także nadwerężył dwa rzędy tui, rozrzuconych w tę i we w tę stronę przy północno-wschodniej pierzei placu.

Półzwinięte markizy minikawiarni o pretensjonalnej nazwie „Dróżka u Strużki" przypominały teraz pół wyżęte, pół mokre płachty luźno zwisającej żorżety, niedającej ani krzty chociażby pseudocienia.

Znienacka, z naprzeciwka, z alei 3 Maja, spoza samotnej robinii, tuż-tuż obok zdezelowanego hydrantu, wychynął spotniały, ale i zsiniały komiwojażer, powłóczący nogami, jakby przygwożdżonymi do podłoża, ciągnący z trudem wózek-sklepik, pełen barachła, ohydztwa i paskudztwa, spod którego z rzadka widać było niespotykanej urody półrzeźby, reliefy i fajansowe cacuszka. Z wolna rozpostarł miniparasol i – dysząc ciężko – przykucnął przy hydrancie. Haustami chłeptał do woli wodę, chłonąc jej rzeźwy chłód, a wkrótce potem, westchnąwszy, zaczął powoli rozścielać swój nie najzasobniejszy kram po prostu na trotuarze.

Szczęść Boże, kramarzu! Oby cię upał nie zmorzył i obyś zarobił co nieco na swoje, nie największe przecież, potrzeby!

prof. dr hab. Andrzej Markowski

Na ziemi radomskiej uroki i czary

Gościu, co wzdłuż i w poprzek tę radomską ziemię

Przeszedłszy, arcymiłe masz jeno wspomnienie,

A po trzyipółdniowym szwendaniu się wszędy,

Miałżebyś już ochotę nie ruszać się z grzędy,

Siądźże wonczas pod lipą z nagła tak zmorzony,

Pół drzemiąc, pół czuwając, wsłuchując się w tony

Ptasząt, jako są trznadle, gżegżółki, jerzyki,

Białorzytki, strzyżyki, zięby, tudzież kszyki.

Rzeźwy wiew rzężąc one bajdurzenia ptasie

Znienacka, półśpiącemu jużci w znaki da się.

Naprzeciw zasię w sadku, skądinąd półdzikim,

Spomiędzy cud-jabłuszek wyjrzy satyr stary,

Co pozawczoraj rzewne ukrócił słowiki

I, dalibóg, miód chłeptał z niejednej już czary.

Tędy owędy przemknie zając szarak kusy,

I chyżo hoże driady z fauny dają susy

Przez strużki i rzeczułki, w mig się obłapiając,

A w szaroburym borze pospołu znikając.

Ty zaś snem odurzony, słyszysz pół ich chichy,

A pół - chorały cudne, jakie pieją mnichy.

Tak z gruntu odpocząwszy, rzekniesz, że niczego

Nie masz ponad tej ziemi uroki lepszego.

prof. dr hab. Andrzej Markowski

8 września o godz. 17.00 zapraszamy na wernisaż wystawy prac grupy Cztery Czwarte - „Wysokorozdzielcze pole widzenia"

Grupa Cztery Czwarte, czyli radomskie artystki: Teresa Bysiec, Anna Ludwicka, Barbara Wziątek i Anna Zimoląg. Każda na swój sposób interpretuje oblicza natury. Inspiracją graficznych prac prezentowanych na wystawie jest fascynujący i nieprzewidywalny świat przyrody.

Kolografia to technika, którą pracuje Teresa Bysiec. Artystkę interesuje aspekt zmienności aury, jaka towarzyszy życiu łąk i traw w różnych porach dnia.  Trzy kolejne artystki tworzą serigrafie, wykorzystując szlachetną odmianę popularnego sitodruku.

Anna Ludwicka poszukuje piękna w przyrodzie, które daje się określić matematycznymi regułami. Rozmaitość może mieć w jej interpretacji nie tylko odniesienia stricte matematyczne ale również botaniczne. Fascynujące struktury grafik Barbary Wziątek wydają się przyciągać nasz wzrok jak światło wabiące małe wzorzyste istoty. Anna Zimoląg zwraca naszą uwagę na niepokojącą możliwość odnalezienia ludzkich emocji i nastrojów w roślinnych kompozycjach.

Biblioteka Główna, ul. Piłsudskiego 12, sala 36

8 września o godz. 11 zapraszamy na otwarcie wystawy jubileuszowej prac plastycznych uczniów z SOSW Wyszyński w Radomiu. SOSW Wyszyński obchodzi w tym roku 25-lecie istnienia. Ośrodek kształci dzieci i młodzież ze sprzężonymi niepełnosprawnościami. Zebrane na wystawie prace prezentują efekty współpracy rewalidacyjnej nauczyciela i ucznia niepełnosprawnego, wykonane za pomocą metody F. Affolter, która polega na kładzeniu rąk terapeuty dłoni podopiecznego i lekkie ukierunkowanie ich na wykonanie czynności, dzięki czemu dziecko czuje się sprawcą. Taka forma artystycznej zabawy w życiu dzieci niepełnosprawnych z dodatkowymi ograniczeniami sprzyja redukowaniu napięć emocjonalnych, daje radość i satysfakcję oraz pozytywnie wpływa na ich dalszy rozwój i funkcjonowanie społeczne.

Biblioteka Główna, ul. Piłsudskiego 12, Galeria M10

 

6 września o godz. 18.00 zapraszamy na otwarcie wystawy fotografii Leszka Sikory zatytułowanąKalejdoskop". 

Autor jest miłośnikiem ruchomych obrazów, podróży rowerowych oraz animatorem kultury filmowej.

Biblioteka Główna, ul. Piłsudskiego 12, Mała Galeria RTF