BERNARD GOTFRYD

Za murem – fragment opowiadania z tomu Widuję ich w snach

             W moim mieście, w Radomiu, niedaleko miejsca gdzie mieszkałem, wciśnięty w trójkąt utworzony przez dwie brukowane ulice i wyboistą drogę gruntową wysadzaną kasztanowcami, stał dwupiętrowy, otynkowany na biało budynek otoczony wysokim pobielanym murem. W pogodne dni, kiedy jego czerwone dachówki odbijały promienie słoneczne, wokół budynku rozchodziły się masy czerwieni, przez co wyglądał on jakby w ogniu.

            Przechodziłem obok tego muru wiele razy; kiedy podczas świąt szedłem do szulu albo odwiedzałem kolegów mieszkających w okolicy, przy czym zawsze wykorzystywałem tę nieutwardzoną drogę jako skrót. Widać było zasłaniające większość budynku ogromne kasztanowce i lipy, które wyciągały na wszystkie strony swoje grube, poskręcane konary.

            Kiedy nadchodziła jesień i zaczynały żółknąć liście, przychodziłem tam, żeby zbierać brązowe, lśniące kasztany w zielonych, kolczastych skorupkach, częściowo otwartych od uderzenia o ziemię. Suszyłem je i ścierałem na proszek, który po zmieszaniu z wodą zmieniał się w klej.

            Było to w maju, podczas święta Szawuot. Szliśmy z ojcem do szulu, kiedy nagle usłyszałem dochodzący zza muru kobiecy śpiew. Nie mogłem się zatrzymać, żeby posłuchać, bo ojciec mnie ponaglał.

            – Nie zatrzymuj się. I tak już jest późno. Musimy się spieszyć – powiedział.

            Zaintrygował mnie ten głos niewidzialnej śpiewaczki; postanowiłem zbadać to innym razem, kiedy będę sam. Wyobraziłem ją sobie w długiej, białej, jedwabnej sukni, z diademem pełnym klejnotów na głowie – zupełnie jak primadonnę, której zdjęcie widziałem kiedyś w czasopiśmie filmowym. Odeszliśmy już dość daleko, a ja nadal słyszałem ten śpiew. Wydawało się, że jej głos dociera do nas jeszcze długo po tym, jak skręciliśmy w boczną ulicę.

            – Kiedyś powiem ci, kim jest ta śpiewaczka – nagle odezwał się ojciec.

– A czemu nie możesz powiedzieć mi teraz? – spytałem, lecz nie usłyszałem odpowiedzi.

            Wiedziałem, że lepiej nie ciągnąć tej sprawy. Postanowiłem nie nalegać. W końcu i tak mi powie – tego byłem pewien. 

            Nic nie wiedziałem o muzyce operowej czy klasycznej, ale byłem zauroczony tym głosem. Zafascynowany. Poszedłem do biblioteki i znalazłem książkę o śpiewakach operowych, dzięki której zapoznałem się ze skalą i rodzajami głosów niektórych gwiazd opery. Bardzo chciałem zidentyfikować głos tej śpiewaczki; wielkie wrażenie wywierały na mnie włoskie słowa oznaczające różne rodzaje głosów: soprano, mezzo soprano, contralto.

            – Na ile mogę stwierdzić, jej głos jest gdzieś między sopranem i mezzosopranem, jeśli w ogóle coś takiego istnieje – powiedział mi ojciec, kiedy znowu zapytałem go o ten śpiew.

            – Laikowi bardzo trudno to określić – rzekł, ale nie padło ani jedno słowo na temat osoby, do której należał.

            Mając nadzieję, że znowu będzie śpiewać, pewnego pięknego popołudnia wróciłem pod mur. Doszedłem do rogu i z powrotem, przeszedłem na drugą stronę ulicy dokładnie naprzeciwko głównej bramy i czekałem.

            Brama była wysoka, zbudowana z masywnych belek wzmocnionych ciężkimi przykładnicami z kutego żelaza i mnóstwem innych metalowych elementów – wszystko to pomalowane na czarno. Ponad bramą wisiała pokryta białą emalią tablica z czarnym napisem w języku polskim: „Szpital św. Kazimierza”.

            Zgarbiony, chudy starszy człowiek o potarganych siwych włosach, ubrany w wysłużoną kurtkę wojskową i połatane spodnie, kulejąc, wyszedł z bramy. Na nogach miał znoszone sandały. Kiedy zauważył, że stoję pod drugiej stronie ulicy, krzyknął do mnie piskliwym głosem:

            – Lepiej byś poszedł do domu, chłopcze, chyba że jesteś pomylony, to może znajdziemy dla ciebie jakiś pokój.

            Przestraszyłem się, ale nie odchodziłem. Kiedy tylko mężczyzna wszedł z powrotem do środka, brama została otwarta i pojawił się w niej zaprzężony w dwa czarne konie karawan. Dwoje podążających za nim ubranych na czarno staruszków truchtało, jakby spieszyło im się, żeby opuścić to miejsce. Przez otwarte wrota udało mi się zajrzeć do środka. Zauważyłem kilka ubranych w szpitalne koszule osób siedzących na ławkach pod drzewami. Kiedy tylko karawan odjechał, brama zamknęła się, jak gdyby poruszały ją niewidzialne ręce.

Bernard Gotfryd (1924-2016) – amerykański fotograf polsko-żydowskiego pochodzenia. Urodził się i wychował w Radomiu w rodzinie żydowskiej. W okresie II wojny światowej podjął naukę w zakładzie fotograficznym, jednocześnie współpracując z polskim ruchem oporu. Był więźniem radomskiego getta i nazistowskich obozów koncentracyjnych na Majdanku oraz w kompleksie Mauthausen-Gusen. Po wojnie wyemigrował do USA. Pracował jako reporter wojenny w amerykańskiej armii, a następnie – fotoreporter „Newsweeka”. Wspomnienia z rodzinnego miasta zawarł w dwóch książkach: Antoni Gołębiarz i inne opowiadania oraz Widuję ich w snach. Nowe opowiadania.