Jak poetka z poetą, czyli do duetu z Luizą Borkowską-Ziółkowską zapraszamy Pawła Podlipniaka.

...

Zostaliśmy sprawiedliwie pomniejszeni do granic naszych własnych ciał. My, pyszniący się swoim człowieczeństwem, dumni z bycia „panami wszelkiego stworzenia”, pozornie wyrastający wysoko ponad otaczający nas świat, przyrodę.

 W dodatku sprawcą okazał się nie jakiś kosmiczny kataklizm, urojona asteroida, którą pogardliwym splunięciem rozbije bohatersko na kawałki tępak grany w jakimś „Srajmageddonie” przez Bruce’a Willisa. Tym, co wskazało nam jednym pstryknięciem nasze podrzędne miejsce w łańcuchu pokarmowym wszechświata, jest mały kawałek białka z wrednym kodem DNA. Dlatego najśmieszniejszym spotem reklamowym jest dla mnie obecnie reklama oglądanego przez mnie w Internecie serialu o perspektywach ludzkiej ekspansji we Wszechświecie. Naukowcy zastanawiają się tam, kiedy podbijemy kosmos, spenetrujemy inne planety – a te możliwości pokazane są realistycznie, bo serial opowiada o tym, co już jest za progiem, na wyciągnięcie ręki. Tymczasem drogę w kosmos zablokował nam… mikrokosmos.

Ironia losu? Nie, raczej brak rozwagi. Jako historyka obecna sytuacja mnie nie zaskakuje, nie oburza. To, co widzimy, jest powtórką, wzbogaconą jedynie o nowe dekoracje, nowe efekty specjalne, z naszej historii. I tam, gdzie medialni siewcy głupoty z pro- i anty-telewizji próbują krzesać patetyczne iskry optymizmu, ja widzę jedynie rozpaczliwe próby zachowania twarzy przez społeczeństwo. Robią to jak zwykle te bardziej czułe na krzywdę, empatyczne jednostki, które łącząc się w niewielkie grupki, niosą pomoc, prowadzą sensowne działania w miejscach, gdzie państwo, czyli w tym wypadku chlew pełen politykierów, zawodzi na całej linii. Tego nie da się ukryć pod warstwą propagandy, ta słoma zawsze wyjdzie z polskiego gumofilca – wystarczy popatrzeć na hecę z przeprowadzeniem na tzw. chama wyborów.

Czy brakuje mi kogoś? Czegoś? Kiedyś napisałem wierszu, że Polska to dla mnie Ona i jeszcze tylko kilka bliskich mi osób. Jej, bo głos w słuchawce telefonu, to nie to samo, co dotyk ręki i uśmiech widziany z rana, intymność bycia tuż obok siebie. Reszty mi nie brakuje, odpoczywam od większości ludzi, chodzę na spacery w te same odludne i zaśmiecone miejsca, co wcześniej. Mam książki, filmy, kontakt wirtualny z przyjaciółmi. Jestem w jednej z grup ryzyka, więc po prostu staram się przeżyć. Martwi mnie tylko, że o tych wakacjach, wymarzonym „gdzieś daleko, byle nie tu” można w tym roku, a może i w następnym zapomnieć.
I nawet nie wiem, czy mam jeszcze w sobie choćby ułamek nadziei wielkości tego wirusa, że ta nowa plaga coś w nas zmieni, coś wokół nas zmieni. Nie wierzę też, że powstanie na tej kanwie jakiś nowy „Dekameron”. Dzisiaj już nikt nie słuchać opowieści, mało kto ma coś ciekawego do opowiedzenia, jeszcze mniej jest potrafiących ciekawie opowiadać.

Plaga. Cztery na trzy

może nie powinniśmy rano tak szeroko,
ufnie otwierać okien, ramion i powtarzać
gestów, czułych gier ciała, skoro rzeczywistość
nas naznaczy jak ospa lub wejdzie pod skórę
- umrzemy na nią wszyscy, niechętnie, bezwolnie

a może jednak szukać ucieczki za murem
z koca, choćby na dziesięć krótkich dni i nocy,
opowiadać, co ślina na język przyniesie,
gdy ty będziesz królową, ja zostanę królem,
katem i draniem, szybkim złodziejem tajemnic

może jednak wystawić kark pod pocałunek,
zamiast ciosu? jesteśmy lekarstwem i plagą
(z tomiku „Aubade triste” 2010)

Paweł Podlipniak